Dare To Be Piwniczna. Relacja

Już na wstępie muszę napisać to co zazwyczaj umieszczam na końcu relacji. Brawo dla organizatorów! Wszystkie możliwe kije jakie były na trasie Dare To Be 2020 wpadły w szprychy organizatorów. Mimo to udało się w końcu wystartować sezon co tylko potwierdza, że prawdziwi sportowcy nigdy się nie poddają!

Nie aż tak czerwona strefa

Jeszcze kilka dni przed startem nad zawodami zawisła możliwość zmniejszenia nie tak dawno temu podniesionego do 250 limitu osób, które mogą wystartować w edycji Piwniczna Zdrój. Całe szczęście zwiększony limit został utrzymany i mogliśmy w końcu spotkać się na inauguracji w niemal normalnym gronie. Dobrze było w końcu zobaczyć znajome twarze, których nie widzieliśmy już niemal rok. Dobrze było również zmierzyć się z epicką trasą, do której potrzeba mocnych nóg i żelaznej psychiki. Stali bywalcy nie zawiedli i trudno się dziwić, ponieważ nawet dla osób znających tę trasę jak własną kieszeń z roku na rok stanowi ona niemałe wyzwanie. Dodatkowy atut weekendowych zmagań to pogoda. Tego obawiałem się najbardziej. Jazda w dużym upale na tak stromych i w wielu miejscach niezalesionych odcinkach zawsze daje w kość. 22 stopnie i lekkie chmury – to jednak idealne warunki na mocny ścig!

Jedziemy!

Trasa to klasyk znany z poprzednich edycji imprezy. Niestety nie udało się wdrożyć koncepcji z początku sezonu i zorganizować dwudniowych zawodów w nieco odmienionej formie, ale za rok mam nadzieję sezon będzie mniej zwariowany niż obecny. Tak więc start jak zwykle znajdował się przy Ski Hotelu w otoczeniu fantastycznych gór i z dala od wszystkich wirusowych problemów. Pierwszy podjazd jak zwykle szybko ustawia stawkę i zazwyczaj zanim wjedziemy do lasu, każdy znajduje się w miejscu na jaki pozwala mu aktualna kondycja. Nie inaczej było w tym roku.

Po opuszczeniu asfaltów zaczyna się najlepsza część trasy. W dalszym ciągu jedziemy jeszcze trochę pod górę, aż do znajdującej się na granicy polsko-słowackiej – Eliaszówki. To tutaj zaczyna się pierwszy długi zjazd. W tym roku był on wyjątkowo wysuszony, przez co na kamienistych odcinkach trzeba było z dużym wyczuciem brać niektóre zakręty. Poza tym było jak zwykle bardzo szybko i technicznie w dolnej części zjazdu.

Dzida

Drugi podjazd to prawdziwe wyzwanie dla wszystkich. Długi, stromy a w końcówce trzeba mocno powalczyć o utrzymanie równowagi. Tego odcinka obawiałem się też ze względów wytrzymałościowych, ponieważ zawsze tutaj potrafiłem mocno zagotować nogi. Zmiany w osprzęcie z początku sezonu jednak zdały egzamin na 6 i chyba jeszcze nigdy tak dobrze mi się nie jechało tego podjazdu. Im bliżej szczytu, tym jak zwykle ciężej. Kamienista końcówka musi zaczekać jeszcze co najmniej rok, zanim ją pokonam w siodle. Wiem jednak, że pomimo bardzo luźnego w tym roku terenu, niektórzy dali tam radę! Z mojej strony mogę tylko podziękować fotoreporterom, którzy wysłuchali moich próśb o nierobienie mi zdjęcia jak podprowadzam rower.

Którędy do mety

Po kolejnym urozmaiconym i szybkim zjeździe do Rytra został ostatni podjazd, ale za to jaki. Może nie jest on kompletnym sprawdzianem naszych technicznych możliwości, ale na edycję w stylu uphill nadaje się jak żaden inny. Tutaj zazwyczaj tracę minimum trzy pozycję, ponieważ nie jestem szosowcem. Osoby spędzające dużo godzin na cienkich oponach chyba nico lepiej znoszą monotonie tego podjazdu. W tym roku jednak nie dałem się objechać nikomu, co uważam chyba za największy sukces niedzielnych zawodów.

Myślałem, że na zjeździe już nic mnie nie zatrzyma, poza widokiem biało-czarnej szachownicy. Na końcówce zjazdu ktoś jednak postanowił narobić przysłowiowego bigosu i spora część zawodników nie skręciła w prawo w strategicznym miejscu. W rezultacie na mecie licznik pokazywał 4 km więcej niż się tego spodziewałem i doszło co najmniej 70 m pionu. Coraz poważniej zastanawiam się nad zakupem licznika z GPSem. Wydane pieniądze z całą pewnością potrafią zaoszczędzić dużo złych emocji, tym bardziej, że chyba coraz więcej jest pieszych turystów ze specyficznym poczuciem humoru.

Czekamy na więcej

Trasę w Piwnicznej jechałem już co najmniej 5 raz i chyba coraz bardziej chciałbym, żeby jednak trochę ewoluowała. Pierwsze 15 km to zdecydowanie pozycja obowiązkowa. Widziałbym jednak modyfikację na kolejnych kilometrach. Potencjał terenu jest tutaj olbrzymi i wierzę, że organizatorzy wdrożą w sezonie 2021 większe zmiany. Na teraz czekamy oczywiście na kontynuację sezonu i możliwość startu w Wierzchosławicach. Wygląda na to, że edycja dojdzie do skutku, za co trzymamy mocno kciuki! Tam zapowiada się już zupełnie inne ściganie z zupełnie innymi średnimi prędkościami na mecie.

Zdjęcia: Dare To Be

Komentowanie jest wyłączone.