Francuskie Wakacje czyli śladami Tour de France

Sezon 2020 w lutym po Hiszpańskiej eskapadzie naszej ekipy, zapowiadał się bardzo obiecująco w dalsze eksploracje.  Smak na spędzanie czasu na rowerze w innej scenerii niż oklepane znajome trasy, przejeżdżane dziesiątki razy, wzmógł się na tyle, że już po powrocie zaczęliśmy myśleć o następnej miejscówce, gdzie można spełniać swoje kolarskie marzenia.

Korona…ale to nie jest KOM

Pandemia wirusa SARS COV2 paradoksalnie zaowocowała najlepszym sezonem w moim życiu.  Na początku lockout-u nie była jasna kwestia startów w maratonach i wyścigach szosowych, ale w momencie odkręcenia kurka ze startami wszyscy ustawali się w kolejce jak po wodę na pustyni. Będąc jak zapewne wiele osób w trybie pracy „online” miałem zdecydowanie więcej czasu na jazdę spędzając większość czasu w domu, gdyż w normalnym trybie swoich zajęć w domu jestem raczej weekendowo.  Możliwe, że to nie przytrafiło się nie tylko mnie?

Co z tą Francją?

Ekipa chętnych na eskapadę jest już w blokach startowych. Poziom sceptycyzmu czy ta wyprawa w ogóle wypali rósł z dnia na dzień obserwując coraz większe słupki zakażeń.  I tym razem postawiliśmy na Bike RS z Krakowa. Niezawodny w organizowaniu rowerowych wypraw bez „napinki” i z garścią humoru, aż w końcu przy odrobinie szczęście wyprawa doszła do skutku.

Byłem tam!

Kiedy otrzymałem listę przełęczy, przez które będziemy jechać w tracie naszej wycieczki, nie mogłem powstrzymać wylewu endorfin. Każdy pasjonat kolarstwa wie co to „Wielka Pętla” a oglądając epickie zmagania najlepszych kolarzy na świecie w trakcie najtrudniejszego wyścigu na globie emocje są gwarantowane.  Dla amatora, możliwość jechania tymi samymi trasami co najlepsi na świecie jest uczuciem nie do opisania.

Lacets de Montvernier, Col du Chaussy, Col du Sapey

Podróż samochodem przez Niemcy i Szwajcarię zajęła nam ponad 16 godzin. Zamiast jednak iść do spania po nieprzespanej nocy w samochodzie od razu ruszyliśmy w drogę. Carpe Diem, bo po co tracić dzień?  „Sznurówki” Montvernier to takie Alpe d’Huez tylko w wersji dla krasnoludków, ale już w pierwszych godzinach mogliśmy się cieszyć z agrafek.  Piękna widokowo Col du Chaussy powitała na szczycie pierwszym piwem w ramach nawadniania, a zalesiona Sapey straszyła swoimi 18% przed szczytem.

Col du Telegraphe, Col du Galibier, Col du Lautaret

To absolutne klasyki, tutaj jeździli najlepsi!  Z naszego hotelu w miejscowości Saint Michele de Maurienne, leżącej w departamencie Savoie do podnóża podjazdu jest zaledwie kilometr. Nie ma zbyt wiele czasu na rozgrzewkę, ale na szczęście nikt nas nie goni. Pod Telegraphe jest 12 km bardzo przyjemnego, w przewarzającej części zalesionego podjazdu. To daje nam okazję, aby chronić się przed słońcem.  Epicki podjazd pod przełęcz Galibier zaczyna się w miejscowości Valloire. Znanej mi jak dotąd jedynie z telewizji, gdy komentator mówił: tutaj zaczyna się ten sławny podjazd…aż do dziś, bo teraz jedziemy tutaj my.  Galibier ma swój klimat, nasączony historią Tour-u.  Znikają zabudowania, drzewa, wjeżdżamy w wysokie Alpy. Są już tylko agrafki i kończący się zasięg kasety w moim rowerze. Zjazd do Col du Lautaret z drugiej strony przełęczy i znów w górę. Po drodze mijamy trochę Historii TDF, mianowicie pomnik Henriego Desrange’a inicjatora powstania wyścigu. Dziś każdorazowo, kiedy Tour przebiega przez przełęcz Galibier, fundowana jest specjalna premia jego imienia dla pierwszego na szczycie. Dla mnie premią było samo zdobycie tej przełęczy.

Col de la Madeleine

Klasyk! Tegoroczny Tour przebiegał właśnie tutaj, zatem magia miejsca działa. Podjazd zazwyczaj zaczyna się z miejscowości La Chambre, choć można go również zacząć od La Lechere, dokładnie z drugiej strony przełęczy. Wybieramy wariant „z prawej strony” gdyż można jechać też bliźniaczą drogą po lewej stronie od rzeczki Le Bugeon.  Jedna góra, 20 kilometrów, 1000 myśli. Gorąco jak w piecu, na szczęście można korzystać z przydrożnych studzienek z wodą pitną. Kiedy docieram do stacji narciarskiej Longchamp, wydaje się, że kreska już tuż, tuż…no cóż, jeszcze 5 km pod górę.  Na przełęczy piękne widoki i czeka na mnie najdroższa w życiu cola, jednak warto było.

Col de la Croix de Fer, Col du Glandon, Alpe d’Huez – etap królewski

W najdłuższej wersji „królewski” ma blisko 4000 tyś metrów w pionie i 150 km w korbach. Grupa dzieli się na 3 mniejsze, bo teraz już nie ma żartów.  Ja decyduję się na 100 km i blisko 3000 przewyższeń, ale zaliczam wszystkie przełęcze. Taki był mój plan na ten dzień.  Epicki Alpe d’Huez i słynne 21 zakrętów „piekielnego podjazdu” w niczym nie przypomina zygzaków Montvernier z pierwszego dnia. To jest już wersja „King Size” dla twardzieli.  Podjazd pod Croix de Fer najmocniejsi pokonują aż z Saint Jean de Maurieanne.  Najdłuższy podjazd dnia, to 25 km wspinaczka od miasteczka Allemond przez Col du Glandon. Na szczęście jedziemy już do hotelu. Prawie brakło nam dnia i spóźniliśmy się na kolację.

Col du Mont Cenis

Przełęcz z górskim jeziorem, coś naprawdę wartego zobaczenia. Zanim jednak zaczniemy podjazd, jest do eksploracji północna ściana doliny Maurienne gdzie robimy parę setek w pionie. Warto też zwrócić uwagę co w koło i tu natrafiamy na perełki jak Fort Victor Emanulel i Fort Charles Felix, fortyfikacje obronne z XIX w. Wszak jesteśmy już blisko granicy z Włochami.

Col de L’Iseran

„Dach” naszej wyprawy.  2770 m n.p.m. i zarazem jedna z najwyższych przejezdnych przełęczy w Aplach. Tutaj pierwszy raz w życiu musiałem podwójnie brać wdech, bo powietrze jest już bardzo rozrzedzone. W pewnym momencie krajobraz robi się księżycowy, są już tylko skały ty i twój rower. Prawdziwa walka. Po drugiej stronie dobrze znane narciarzom Val d’Isere z równie miłym podjazdem na tą samą przełęcz. Na powrocie w miasteczku Lansenbourg dają niezłą Lasagne, knajpkę prowadzi Polka. Pozdrawiamy!

Smaki są, kiedyś tu trzeba wrócić

Francuskie Alpy to mekka rowerzystów. Dopiero będąc tam osobiście miałem okazję zobaczyć potencjał z jakiego można korzystać dla rekreacji, ale też i czym organizatorzy dysponują układając trasy wyścigów kolarskich. Dolina Maurieanne jako baza wypadowa to tylko jeden z dostępnych regionów, departamentów.  Miejsc do eksploracji jest bez liku. Przy takim wyborze tras pozostaje żal, że trzeba już wracać, bo jutro też można by podjechać jakiś Col? Niezapomniana wycieczka a co szczególnie istotne, kilka „Świętych Grali” padło naszym łupem. To na zawsze zostanie już z każdym z nas.

Zdjęcia: Krzysztof Gawron, Roman Chodźba, Kuba Chryczyk, Mateusz Poręba 

Komentowanie jest wyłączone.