Cyklokarpaty Bieszczadzki Roadtrip. Relacja

Zazwyczaj koniec sezonu wiązał się z tym, że poza ciuchami rowerowymi trzeba było zabrać jeszcze te bardziej eleganckie, na wieczorną imprezę. Później organizatorzy zrozumieli, że większość kolarzy tańczyć nie potrafi, bez względu na izotonik jaki spożywają i tak powstał pomysł na rajd! Swoją drogą, bardzo udany pomysł.

Daleki wschód

Bieszczadzki Roadtrip to dwa dystanse. Dokładnie, to coś dla osób chcących się tylko lekko przejechać i z poczuciem spełnienia zakończyć sezon. Była jednak jeszcze wersja prawdziwie szosowa, ponieważ blisko 150 km. na szosie już wstydu nie przynosi, zwłaszcza że jest to poparte przewyższeniami rzędu 2500 m. Dodatkowym motywatorem były również nieco lepsze widoki, które można było doświadczyć właśnie na najdłuższej rundzie.

Bieszczady zawsze są daleko i chyba tylko dla osób mieszkających w okolicach Rzeszowa, nie stanowią aż takiego wyzwania logistycznego. Patrząc jednak na frekwencję, pomimo nie najlepszych zapowiedzi pogody, dla większości odległość nie stanowiła problemu. Biuro zawodów zlokalizowane było w Polańczyku w okolicach Ekomariny, gdzie z przyjemnością można było odpocząć po pokonaniu trasy.

Jazda

Rajdy mają to do siebie, że jak powszechnie wiadomo nie są wyścigiem. Przejazd ma być przede wszystkim bez większej napinki, a to co powinniśmy zapamiętać po takiej imprezie, to nowe znajomości i nowe niesamowite widoki.

Zgodnie z zapowiedzią organizatorów grupy około 10 osobowe co jakiś czas zaczynały zmagania na swoim dystansie. Kształt grupy, ostatecznie weryfikowała już sama trasa i umiejętności. Wiele osób przyjechało już w grupie znajomych i w takiej grupie też chcieli pokonać całą trasę. Ja zrobiłem dokładnie tak samo, choć grupa była dość skromna – dwuosobowa + czasami ktoś się załapał na jazdę w tunelu.

Byle do bufetu

Już na samym starcie spiker zrobił nam smaka na bieszczadzkie nowości, których nie znałem nawet z nazwy. Jako przedstawiciel ciągle głodnego pokolenia ruszyłem z kopyta i już po 1 km. zauważyłem, że rozszarpałem swoją dwuosobową grupę na strzępy. Chwila refleksji na rondzie i już znowu jedziemy razem. Trasa, którą wybraliśmy, to oczywiście wersja Light dookoła jeziora Solińskiego 80 km. z dwoma bufetami. Runda okazała się mocno pofalowana i odcinków, na których jechaliśmy po płaskim, albo nie zauważyłem, albo ich nie było?? Kilka podjazdów było nawet dość długich, no bo gdzieś to 1500 m. pionu trzeba było zrobić, jednak w większości wzniesienia były bardzo łagodne. Po pokonaniu jednego z nich dojechaliśmy do pierwszego celu. Bufet nr 1 a w nim m.in. bieszczadzkie Proziaki, czyli bułeczki na sodzie.

Byle do kolejnego bufetu

Doładowani jednym Proziakiem ruszyliśmy ostro w dół, bo wciąż w głowie miałem przedstartowe informacje o ziemniakach na drugim bufecie, wszak na zjazdach strasznie głodnieje. Środkowy odcinek jechało się bardzo przyjemnie. Samochodów jakby mniej a asfalt znacznie lepszy niż na początku. W menu dość długi podjazd na najwyższy szczyt mniejszej pętli, zwieńczony niezłą panoramą, gdzie każdy choć na chwile postanowił się zatrzymać i nieco odsapnąć. Z najwyższej góry błyskawicznie dojechaliśmy do drobi 896 i przez miejscowość Żłobek (którą oczywiście zapamiętałem), cisnęliśmy szerokim asfaltem.

Kilometry mijały w błyskawicznym tempie i nagle na poboczu dostrzegliśmy osobę z obsługi wyścigu, namawiającego nas do pitstopu. Smażone ziemniaki owinięte plastrem boczku, to prawdopodobnie najlepszy bufet w historii Cykolokarpat. Poza tym jeszcze tradycyjne menu: banan, woda i energetyki. Można było tam jeszcze chwilę zabawić, ale wiedziałem, że na mecie jeszcze czekają kiełbasy i trzeba dobrze rozłożyć siły. Dokładnie tak jak na weselu.

Byle do mety

Ostatnie 30 km trasy podobały mi się najbardziej. Nie zabrakło na nich kilku fajnych podjazdów, które były nawet dostatecznie długie i zaczynały się dość stromo. W końcu można było podziwiać widok na olbrzymią zaporę wodną w Solinie, która robi wrażenie. Niestety przejazd w tych okolicach wiązał się z większym ruchem samochodów niż na pozostałych częściach trasy, ale kierowcy byli wyrozumiali jak nigdy. Kilka podjazdów, zjazdów i dotarliśmy do ronda w stronę Polańczyka. Stad już prosto w dół i meta, na której poza zapachem zwycięstwa, dało się wyczuć zapach grillowanej kiełbasy…Szybka toaleta i idziemy jeść!

Byle do nowego sezonu

Bieszczadzki RoadTrip to bez wątpienia świetny pomysł na koniec rowerowego sezonu. Świetna organizacja, doskonałe oznakowanie trasy i koleżeńska atmosfera. To wszystko sprawia, że znowu trudno będzie znieść zimową rozłąkę z tym wszystkim co się wiążę ze startami w Cyklokarpatach. Z doświadczenia wiem jednak, że taka przerwa jest konieczna, bo tylko dzięki niej wrócimy w sezonie 2021 jeszcze bardziej głodni…startów.

Zdjęcia: CK

Komentowanie jest wyłączone.