Gravel Karp Adventure. Relacja

Jestem więcej niż pozytywnie zaskoczony. Chyba przede wszystkim trasą, która wyglądała lepiej niż mój najlepszy plan na weekend. Wiedziałem, że Dolina Karpia ma olbrzymi potencjał, ale organizatorzy też nie poszli na łatwiznę przy projektowaniu rund. Dzięki temu nawet ja, osoba która z zawodów zapamiętuje głównie widok toczącej się przedniej opony, nie raz z podziwem oglądałem okoliczne tereny.

Pogoda nie straszna

Chyba nikt nie lubi startować przy padającym deszczu. Co innego jak deszcz dopadnie nas już na trasie. Wtedy nie ma odwrotu, a i człowiek już dobrze rozgrzany, to można jechać. Przed sobotnim Karpiem, wszelkie sprawdzacze pogody zapewne były rozgrzane do czerwoności, a jedno było pewne. Nie będzie to ciepły kwietniowy weekend. Z perspektywy czasu, chyba wszyscy są wdzięczni, że impreza odbyła się w sobotę, ponieważ niedziela mało kogo wygoniłaby z domu. Ciepłe poprzednie tygodnie, mocno wysuszyły okoliczne tereny i nawet przelotne, ale intensywne sobotnie opady, nie zmieniły trasy w wielką błotną kąpiel. Kolarstwo od zawsze bazowało na mocnej głowie, pomimo tego, że jednak 90% mocy idzie z nóg. Wszyscy którzy stawili się na starcie na pewno mają w sobie duszę sportowca i łatwo się nie poddają.

Kto to namalował?

Po sobotnim Karpiu jedno jest pewne. Przejadę tę trasę raz jeszcze i to już w najbliższym czasie. Pierwsze co powiedziałem na mecie po spotkaniu organizatorów, to że od dzisiaj mam do nich dozgonny szacunek. Cała masa bardzo dobrego terenu, którego jak dobrze sprawdzałem, nie da się wyznaczyć bez znajomości i pomocy lokalnych bikerów. Dzikie ścieżki, wykorzystywane przez lokalsów. Wąskie mostki, służące głównie pieszym. Kompletnie dzikie tereny, na których rower widziany jest pewnie kilka razy w roku. Cała ta mieszanina stworzyła bardzo dobrą trasę, a piszę to tylko z perspektywy krótkiego dystansu Karpik. Możliwe, że było tego jeszcze więcej.

Pogoda też dodała swoje. Zieleń była zieleńsza niż zazwyczaj. Do tego kontrast w postaci olbrzymich pól mocno rozwiniętego rzepaku. Drogi szutrowe miejscami były rdzawo czerwone. No i oczywiście stawy, których nawet w jednym punkcie strzegł lokalny patriota, tworząc niemal weselną bramę. Problem polegał jednak na tym, że nie dało się go przekupić na izotonik lub batona energetycznego.

Teraz będzie nuda…

Wspominałem w materiale promującym Gravel Karp Adventure, że od dłuższego czasu staram się jeździć w okoliczne tereny i czułem, że w pewnym momencie zacznę rozpoznawać trasy, na których już kiedyś byłem. Tak było właśnie na 37 km przed metą. Czułem, że od tego miejsca czar może prysnąć. I faktycznie jeden odcinek pamiętam dość dobrze, nawet z tegorocznej wycieczki. Spodziewałem się jednak, że znajomych terenów będzie więcej niż góra trzy kilometry trasy. Reszta znowu zaczęła czarować i tak zostało aż do mety.

Deszcz nie był potrzebny

Niewiele mogę powiedzieć o końcowych dziesięciu kilometrach. Organizatorzy mogli odpuścić ten deszcz, nikomu to nie było już potrzebne, zwłaszcza że jako jeden z nielicznych wybrałem krótkie spodenki. Co tu dużo mówić, lunęło dość konkretnie, a odczuwalna temperatura spadła chyba o dziesięć stopni. Nie to było jednak najgorsze. W menu były jeszcze bardzo ciekawe odcinki przez pola, las, a ja kompletnie nic nie widziałem. Oderwanie dłoni od kierownicy podczas jazdy w terenie też nie należało do najmądrzejszych decyzji, czego starałem się unikać. Rower bardzo szybko się umył, nawet buty wróciły do kolorów jakie znałem jeszcze podczas ich zakupu. Im bliżej mety tym pogoda się poprawiała, a ja zadawałem sobie tylko pytanie. Czy ta ulewa faktycznie była zaplanowana jako część adventure?

Trochę brakuje rywalizacji

Gravel Karp Adventure miał być moją pierwszą przygodą z rywalizacją gravelową. Ostatecznie był drugą, ponieważ dwa tygodnie wcześniej, zupełnie spontanicznie zdecydowałem się na start w okolicach Tarnowa. Trochę to sobie wszystko inaczej wyobrażałem. Osobiście brakuje mi takiej rywalizacji, gdzie widzę dokładnie kto jedzie pierwszy, a kto naciska na moją pozycję. Słowo Adventure nie znalazło się w nazwie imprezy przez przypadek i widać po startujących, że byli przygotowani chyba na największą wyprawę w życiu. Ja, uzbrojony w jeden baton i pompkę, wyglądałem przy tym wszystkim jak wyrwany trochę z innej bajki. Chcąc startować w takich imprezach i myśląc o jakimś wyniku, na pewno potrzebowałbym też lepszej nawigacji. W Tarnowie przestrzeliłem wiele zakrętów, tutaj było podobnie. Moja nawigacja to czysta amatorka, która sprawdza się tylko podczas wyprawy z siatką na motyle.

Trzeba jednak przyznać, że taka forma imprezy się obroni i może być bardzo rozwojowa. Na tak dużych pętlach, mamy równie duże pole do modyfikacji trasy, dodawania nowych odcinków. Dzięki temu nawet startując w imprezie z roku na rok, nie powinno być nudno. Swoje zawsze może też dodać pogoda, z którą nigdy nudy nie ma.

Pojadłem

No i na koniec kilka zdań pochwały dla organizatorów. Tak jak wspomniałem na wstępie. Dla mnie najważniejsza była trasa, która okazała się być najlepszą wersją rowerowego snu. Jednak wszystko co składało się na dobry odbiór imprezy, również nie ustępowało poziomem. Jak przed startem zobaczyłem zdjęcia z bufetu w Zatorze, to chciałem to odwidzieć. Przecież ja jestem głodny cały czas i jeżdżę na rowerze tylko dlatego, żeby choć przez chwilę przestać myśleć o jedzeniu. Całe szczęście już na ten dzień miałem zaplanowaną rodzinną wizytę z gołąbkami w tle. Jak jadę na rowerze, to się nie zatrzymuje, aż do mety. Niestety na mecie też było w czym wybierać i trudno było przejść obok tego wszystkiego obojętnie.

Poza tym co mnie kręci najbardziej, czyli jedzeniem, trzeba też wspomnieć o możliwości dostarczenia na rynek w Zatorze rzeczy, które mogą nam się przydać podczas waliki na dystansie. Warto powiedzieć o możliwości umycia się w ciepłej wodzie, a nie gdzieś w najbliższym strumyku. Całe miasteczko zawodów znajdowało się pod zadaszeniem, przez co nawet kilka godzin oczekiwania na dekorację, przebiegło w normalnych warunkach.

Nagród za trzecie miejsce też zebrałem kilka siatek. Jedna była pełna makaronu z czego się cieszę, ponieważ akurat miałem deficyt. Najbardziej podobały mi się jednak lokalne pamiątki, albumy, przewodniki. Lubię tego typu tematy i dzięki temu może jeszcze bardziej wgryzę się w temat okolicy, która jest tak blisko Krakowa.

Może za rok próbować jednak najdłuższy dystans? Dla mnie byłby to prawdziwy adventure. Może nawet trzeba by zabrać ze sobą dwa batony…?

Zdjęcia: Gravel Karp Adventure

Komentowanie jest wyłączone.