Wakacyjna trylogia I. Stelvio

Od pamiętnego wyjazdu na trzy słynne i wielkie przełęcze: Stelvio, Mortirolo i Gavię minęło już trochę czasu. Takie wspomnienia nie ulegają jednak przeterminowaniu, choć pewnie nie pamiętam tego już tak dokładnie jak te kilka lat temu. Całe szczęście zostały zdjęcia, które potrafią przekierować myśli na odpowiednie tory i w ten sposób zrodziła się myśl napisania trylogii a wy czytacie właśnie jej pierwszą część, poświęconą przełęczy Stelvio.

Punkt startowy

Miejscem, które łączy prawie wszystkie te trzy wycieczki, jest miejscowość Edolo. Nieskalana turystyką, górska miejscowość, która potrafi oczarować a dodatkowo jest chyba idealnym miejscem, z którego najłatwiej ogarnąć te wszystkie wielkie góry. Dodatkowo sąsiaduje ona z miejscowością Mu…, która samą nazwa dodaje alpejskiego klimatu. Krów jednak tam nie było, ale też było fajnie. Tak prawdę powiedziawszy, to mieszkaliśmy zupełnie gdzie indziej. Wspomniane wyżej, górskie miejscowości oferowały zdecydowanie zbyt niską temperaturę, dlatego usadowiliśmy się w Sulzano, nad jeziorem Iseo. To jezioro to synonim spokoju i jednych z najlepszych wakacji ever. Spotkaliśmy tam tylko dwóch turystów (z Belgii), którzy dodatkowo nie zrozumieli mojego zdziwienia, dlaczego Belgowie są w takich górach i to bez rowerów???

Plany

Ambicji nie można nam było odmówić. W planie na pierwszy dzień prawdziwego zwiedzania, znalazła się najwyższa przełęcz we włoskich Alpach Wschodnich: 2758 m n.p.m. Dodatkowo, niezdecydowani do końca, z której strony ją zaatakować, postanowiliśmy to zrobić dwukrotnie. Najpierw wyjazd z Bormio. Przed szczytem zjazd w stronę Szwajcarii i kierunek na Santa Maria Val Mustair. Następnie Prato i wyjazd najsłynniejszą i najbardziej widokową częścią podjazdu, raz jeszcze na Stelvio. Końcówka, to już łatwizna…szybki zjazd do Bormio. Tak, takie były plany…

https://www.climbbybike.com/climb/Passo-dello-Stelvio/38

https://www.climbbybike.com/climb/Passo-dello-Stelvio/39

Przygotowania

Ten Wrzesień nie był z pewnością najcieplejszym w całej historii Włoch. Choć nad jeziorem było przyjemnie i temperatura spokojnie dochodziła do 30 stopni, tak już w Edolo było co najmniej 10 stopni mniej. Dlatego przed każdym wyjazdem w góry, sprawdzaliśmy dość dokładnie pogodę, zwłaszcza to, ile stopni możemy zastać na szczycie i czy przypadkiem nie sypie tam śnieg. W dzień, w którym postanowiliśmy wyjechać na Stelvio, w końcu pogoda miała być najbardziej stabilna względem poprzednich. Na szczycie jakieś 10 st., ale najważniejsze, że nie zapowiada się na deszcz. Nie jesteśmy bikepakingowcami. Poza bidonem bierzemy na trasę małą pompkę, batony i dwie dętki. Start, gdzieś w okolicach Bormio, miejscowości najeżonej drogowskazami na wiele słynnych przełączy.

Realizacja

Przed nami ok. 20 km. podjazdu i 1500 pionu…solidna rozgrzewka. Już pierwsze zakręty w kierunku Stelvio nie dają zapomnieć, że jest to przełęcz z wyścigowym rodowodem. Na asfalcie pełno napisów wspierających kolarzy, i nawet mury oporowe pomalowane są w barwach Giro.

Podjazd od samego początku daje mocno w kość a jedyną jego zaletą jest to, że jest równy. Nie ma na trasie jakiś większych ścianek, nachylenie praktycznie cały czas utrzymuje się na podobnym poziomie. Trochę źle działa na psychikę perspektywa długich prostych, przyczepionych do zbocza gór. Całe szczęście krajobraz robi się coraz bardziej ciekawy, księżycowy, choć nadal jest zielono, a gdzieniegdzie można już spotkać śnieg. Podjazd jest też bardzo popularny dla zmotoryzowanej części społeczeństwa. Co chwila mijają nas motory czy samochody na mniejszym bądź większym wypasie a w szybach samochodów można dostrzec ludzi, którzy mają wypisane na twarzy: Ale nuda… My jednak się nie nudzimy i z każdym kilometrem nogi są coraz cięższe. W Polsce nie jesteśmy przecież w stanie przygotować się na 20 kilometrowy podjazd.

Po kilkunastu kilometrach zmagań, w końcu dojeżdżamy do fragmentów trasy, z której Stelvio jest chyba najbardziej znane. Zdajemy sobie sprawę, że nie jedziemy jeszcze z tej najbardziej widowiskowej strony, ale nawet ta, robi wrażenie. Droga zaczyna się mocniej wspinać w górę albo w końcu mamy wyraźny obraz tego, jak dużo pionu robimy. Kolejno wyjeżdżamy na następujące po sobie półki, mając w perspektywie olbrzymią dolinę i pokonaną przez nas drogę.

Jednak nie dam rady

Po dojechaniu do miejsca, w którym mieliśmy skręcić w stronę Szwajcarii, trzeba było podjąć decyzję. Nie była ona może aż tak bolesna i nie walczyliśmy długo z myślami co zrobić. Kilkanaście kilometrów podjazdu zostawiło już wyraźny ślad w nogach, zwłaszcza że moja maszyna do przełęczowania jest oldschoolowym góralem z napędem 1×10 i oponami 2″ z przełajowym bieżnikiem. Osobiście nie wyobrażałem sobie, że 20-kilometrowy podjazd tak mnie zniszczy i nie wyobrażałem sobie ponownego wyjazdu na tak dużą górę tego samego dnia. Decyzja musiała być jedna. Wracamy! No, ale najpierw wyjazd na szczyt i jak najszybsze podziwianie pięknych widoków. Nie jest najcieplej a przed nami 20 km., na których na pewno się nie zagrzejemy.

Zjazd

Teraz już tylko w dół! Nic prostszego, asfalt szeroki, zaraz będziemy w Bormio. Wychładzanie szło jednak szybciej niż myślałem i wymuszonych stopów na zjeździe było więcej, niż tych na fotkę na podjeździe. Ciepła bluza i podkoszulek to zdecydowanie za mało na tak długi dystans, przy temperaturze ok. 10st. W większości przypadków byłem już na takiej granicy, że przestawałem panować nad trzęsącymi się rękami. To już nawet groziło upadkiem. Jakoś jednak doturlaliśmy się do Bormio gdzie pierwsze co zrealizowaliśmy, to ciepła herbata w pierwszej napotkanej na drodze kawiarni. Trochę relaksu, lekki posiłek, przed tym bardziej konkretnym, no i wracamy nad jezioro ładować akumulatory na kolejne odsłony włoskiej trylogii.

Komentowanie jest wyłączone.