Podhale Tour 2021

Na ten wyścig czekałem od ostatniego roku. Od tamtego czasu miałem zebrać ekipę pomagierów, ponieważ szosa to nie MTB. Tutaj bez odrobiny pomocy nic nie osiągniesz a zwycięzca może być tylko jeden. Nie do końca potrafię sklasyfikować kategorię tegorocznego wyścigu. Czy to już jakieś ultra, czy może polskie Mediolan – San Remo. Nie wiem, ale lubię tu jeździć.

Zbieramy ekipę

Mało brakło a nie udało by mi się wystartować w tegorocznym Podhale Tour. Nastawiony byłem na termin, który pierwotnie miał odbyć się miesiąc wcześniej. Dla takiej imprezy dużo można poświęcić i ostatecznie się udało. Udało się też zebrać paru kolegów, żeby mocniej pojechać. Ten plan nie do końca się sprawił, zgodnie z zasadą, że zawsze z zakładanej grupy zadeklarowanych ktoś wypadnie. Na szczęście straty nie były aż tak wielkie i ostatecznie tylko jedna osoba nie dotarła na start. Zostało nas 3 i tak też przyjeżdżamy tutaj z Krakowa.

3:40 AM

Plan na ten dzień zakładał pobudkę o 3:40 i start 6:50 w Spytkowicach – ostro! Pogoda na początku przypomina tą nieszczęśliwą i mokrą pogodę z przed roku! W głowie przedzierały się pesymistyczne myśli: nie, tylko nie to samo. Ruszamy punktualnie. Jest nas tylko pięciu a grupy startują po 7 osób w odstępach 10 minutowych. Garmin pokazuje, że przed nami 12-14 większych podjazdów i już na pierwszym, dwóch chłopaków nie dotrzymuje tępa. Selekcja przyszła zdecydowanie przedwcześnie. Zostaje nas tylko trzech i ponad 300 km drogi i prawie 5 tys. up. No lepszego startu nie można było sobie wymarzyć…

Podjazdy

Pogoda się szybko poprawia i nawet wychodzi słońce – jest idealnie. Próbujemy mocniej jechać po zmianach, ale jest nas niewielu i z pewnością grupy 7 osobowe mają dużo większy komfort i zdecydowanie więcej jazdy na kole. O ile na płaskich odcinkach wszystko wygląda prawie jak w pro-peletonie to problemy rodzą się na podjazdach. Niemal na każdym podjeździe jedna osoba zostaje w tyle. Czekamy zawsze, ponieważ perspektywa indywidualnej jazdy na czas boli bardziej niż chwila jazdy poniżej swojego poziomu. W sumie w trakcie wyszło, że ma być zabawa a nie spinanie się o wynik i tak było!

Bufety

Pierwsze 100 km idzie bardzo fajnie tj. około 34 średniej. Po drodze mijamy 4 bufety, na których spokojnie stajemy, a na wybór pyszności nie ma co narzekać. Jest w czym wybierać. Całe mnóstwo batonów, żeli, owoców, ciastek a nawet pączki, które nie każdemu podeszły, no i cola.

Trasa w odróżnieniu od tej z 2020 roku została delikatnie zmodyfikowana i wydłużona. Mój ulubiony moment tego wyścigu to okolice jeziora czorsztyńskiego, ale najlepszy był podjazd pod Glisne! Nowy asfalt i idealnie kręta droga pod górę. Spokój i tylko rowery, no prawie…po drodze nie obyło się bez wariatów samochodowych co w dwóch przypadkach mogło nas ściągnąć do rowu. Nie zabrakło też elementów agroturystycznych w postaci biegających byczków.

Już tylko 100 km.

Ostatnie chyba 100 km już nie czekamy i jedziemy sami z Kubą mocno do mety. Sił już jak na lekarstwo i co chwilę atakują nas skurcze. To wymusza jazdę bardziej asekuracyjnie a bezbolesną. Wjeżdżamy razem Ex aequo w czasie 10h.

Mam pomysł na przyszły rok dla organizatora – zrobić tę trasę w drugą stronę a już na pewno początek. Najpierw pojechać główna droga (zakopianka od nowego targu) a nie zostawiać tego na ruchliwe popołudnie i powrót, ponieważ poza tym odcinkiem trasa ociera się o perfekcję. Podsumowując moje zadowolenie z tego wyścigu jest wprost proporcjonalne do dystansu, ale żeby to zrozumieć potrzebowałem chwili…chwili na odpoczynek.

Zdjęcia: Podhale Tour, Andrzej Kruszec

Komentowanie jest wyłączone.