Dare to Be Piwniczna Zdrój. Relacja

Jak mawiał klasyk, lepiej późno niż później. Mamy już końcówkę wakacji a to dopiero mój pierwszy start w sezonie. Usprawiedliwiam się, że w tym roku wyjątkowo trudno znaleźć tak treściwy maraton jak ten w Piwnicznej. Czas zatem na przepalenie nogi…

Weekend na kanapie?

Wakacyjną dotąd sielankę przerwały mi liczby. Liczby, które do mnie przemówiły a skrótowo opisywały nadchodzący maraton Dare To Be. Nigdy tam nie byłem, ale w grupie krążyły legendy właśnie o trasie w Piwnicznej i niejednokrotnie słyszałem pozytywne opinie na jej temat. Trudno się dziwić, ponieważ jako wyznawca kolarstwa górskiego prowadzonego…w górach, wartości takie jak: 45 km i ok. 1900 metrów w pionie, wyglądały co najmniej zachęcająco. Postanowiłem porzucić kanapowy tryb spędzania weekendów….jadę na maraton!

Start został tradycyjnie umiejscowiony na terenach Hotelu Ski, który wydaje się być synonimem wypoczynku. Sama Piwniczna przywitała nas słońcem i temperaturą blisko 30 stopni i to wszystko już od 10AM. Nie są to moje ulubione warunki, ale były równe dla wszystkich. Tym razem byłem pewien, że na każdym bufecie zaliczę postój na tankowanie. W końcu chcę przeżyć, nie chce się odwodnić a Piwniczanka to moja ulubiona woda. Wszystko zaczynało się zazębiać.

Punktualnie o 11 wystartowało blisko 200 zawodników i zawodniczek. Trochę ścisku na starcie, ponieważ frekwencja wyniosła w tym roku całą polanę przy wspomnianym hotelu Ski. Początek był tak naprawdę najlepszy z możliwych. Długi, wystarczająco szeroki, betonowy podjazd, który pozwolił na rozciągnięcie stawki. Każdy mógł znaleźć swoje miejsce w szeregu, bez niepotrzebnych przepychanek, które zawsze towarzyszą płaskim początkom. Za to między innymi lubię górskie maratony.

Piekielny rozjazd

Po szybkim uphillowym rozjeździe w końcu odbijamy w teren. Charakterystyka tego odcinka jest bardziej urozmaicona ze wskazaniem na podjazd. W końcu jednak mamy odrobinę cienia. Wspomniana na wstępie temperatura przeszkadzała także czołówce, ponieważ udaje mi się ją utrzymać przez cały pierwszy podjazd, który kończymy pod wierzą widokową na szczycie Eliaszówka. Tutaj zaczyna się fragment, na który czekałem. Długi, kamienisty zjazd, na którym można dużo stracić, ale i sporo zyskać. Ja miałem chrapkę na to drugie. Niestety na jednym z kamienistych odcinków gubię bidon – tak to jedyny jaki miałem. Przede mną jeszcze 30 kilometrów, nie mam wyjścia zatrzymuje się i wracam a czołówka odjeżdża. Szybko wsiadam na rower i udaje się w pościg albo raczej ucieczkę. Końcowy fragment pierwszego zjazdu to jest to. Techniczny, stromy a zapachy lasu przegrywają tam z zapachem przypalonych hamulców.

Ścianka nr 2       

Kolejne kilometry mijają na mozolnym wspinaniu się w górę w większości po betonowych płytach z pojedynczymi fragmentami asfaltu. Pojawiają się także trudne kamieniste fragmenty, które za wszelką cenę chcą mnie zrzucić z siodełka. Spora część przebiegała w lesie dzięki czemu można było się ukryć przed słońcem w oczekiwaniu na wymarzony bufet, który znajdował się na szczycie. Drożdżówki kusiły, ale tym razem musiałem odpuścić – biorę tylko wodę, do bidonu i na kark. Teraz tylko trafić w odpowiedni rozjazd na dystans Half/Full i sprintem do Rytra. Tutaj znajdziemy całą skalę trudności. Począwszy od betonowych płyt na których bez trudu rozpędzimy się do 60 km/h (dość niebezpieczna prędkość), poprzez leśne dukty a skończywszy na trudniejszych szerokich kamienistych zjazdach czy technicznych singlach. No i jeszcze ten dropik! Dla każdego znalazł się jakiś ciekawy odcinek.

Never ending climb

Na koniec dystansu Half, został może najmniej atrakcyjny ze wszystkich podjazd, ponieważ w 99% prowadzony szerokimi szutrami. Jego długość dodaje mu jednak innej urody. Ciężko w Polsce znaleźć coś lepszego na trening. Problem polegał jednak na tym, że w nogach mam już ponad 1000 pionu. Podobnie jak na pierwszym zjeździe…można tu sporo stracić. Chyba, że ma się w tym sezonie w nogach dystanse rzędu 300km jak nasz teamowiec Andrzej. On tutaj prawdopodobnie dopiero złapał odpowiednie podjazdowe flow.

Maraton był bardzo wymagający kondycyjnie zwłaszcza przy panującej pogodzie, natomiast od strony technicznej uważam, że był dostępny dla każdego. Jeśli tylko ktoś miał siłę to na odsłoniętych „graniach” mógł podziwiać piękną okolicę. Jeśli nie, to polecam odwiedzić te rejony prywatnie i bez pośpiechu. Na mecie w końcu doczekałem się na drożdżówki, które chodziły mi po głowie od pierwszego bufetu. Na dokładkę sycący makaron w wersji mięsnej lub wege i można wrócić na kanapę.

Wyniki

Harda Horda dała pokaz mocy. Osobiście dojechałem na 4 miejscu Open. Nasz ultras Andrzej o jedną pozycję lepiej. Wszystko przez ten zgubiony bidon! Całe nasze startujące w Piwnicznej trio, zapełniło wszystkie dostępne na podium miejsca w kategorii M3. Uważam, że jest to całkiem dobre wejście w sezon. Teraz tylko czekać na szczyt formy.

Dystans Quarter:

Kobiety:

  1. Kmak Natalia (Team UŻABY.pl)
  2. Stępień Agnieszka (Pogoń APTIV)
  3. Jeż Julia (Jedlicze Team)

Mężczyźni:

  1. Rzeszutko Adrian
  2. Olaśniewicz Adrian (GKC Gorlice)
  3. Korlatowicz Michał (Zryw Buszkowiczki)

Dystans Half:

Kobiety:

  1. Dychtoń Joanna
  2. Majewska Karolina (Synergy Racing Team)
  3. Majewska Joanna (Team UŻABY.pl)

Mężczyźni:

  1. Galik Paweł
  2. Leśniak Tomasz (Jasielskie Stowarzyszenie Cyklistów)
  3. Andrzej Kruszec (Harda Horda)

Dystans Full:

Kobiety:

  1. Frączek Bogacka Justyna (Bike Atelier Team)
  2. Skowyra Monika (KSPO Dentinea 1a)

Mężczyźni:

  1. Pomarański Kamil (CYCLO TRENER TEAM)
  2. Chrząszcz Paweł (KSPO Dentinea 1a)
  3. Hałajko Mateusz (Rzeszowska Akademia Kolarska)

Pełne wyniki: timekeeper.pl

Zdjęcia: Dare To Be

Komentowanie jest wyłączone.