Francuskie Wakacje, czyli kolejne rozdanie

Smaki są, kiedyś trzeba tu wrócić”. To jedne z ostatnich zdań, które kreśliłem rok temu po oszałamiającej, mojej pierwszej wycieczce śladami najpiękniejszych zakątków francuskich Alp i niesamowitych przełęczy, po których ścigają się najlepsi kolarze tego globu. Opis tamtych wydarzeń znajdziecie u nas na stronie, a teraz przyszła kolej na nowe rozdanie.

Doświadczenie

To mój drugi wypad w Alpy. Emocje są, bo lista przełęczy, które będziemy zdobywać jest równie imponująca co za pierwszym razem. Człowiek jednak już wie co go czeka i głowa jest mniej gorąca.  Za to łatwiej się pakować i dobrać odpowiednią garderobę. Bez pudła zabieram rzeczy, które przydają się na takiej „etapówce”. Choćby maść łagodząca dolegliwości związane z długotrwałym przebywaniem w siodle, o której wcześniej nie miałem pojęcia.  

Jedziemy Tour czy Giro?

Jedziemy Tour, ale mieszkamy po włoskiej stronie w miasteczku Claviere w typowym hotelu przeznaczonym do białego szaleństwa na wysokości blisko 1850 metrów, zatem nasze czerwone krwinki już się cieszą.  Wyciągów czekających na zimę jest tam w bród, ale na razie usychają z bezczynności.  Do granicy francusko włoskiej mamy kilometr, a do kultowego Sestiere też jest przysłowiowy rzut beretem, jednak główny kierunek wypadowy jest w stronę francuskiego Briancon, mekki rowerzystów. 

Przetarcie. Monte Genevre, Col de I’Echelle

16 godzin spędzone w samochodzie jako kierowca nie robi jeszcze na mnie wrażenia, ale być może kiedyś poproszę o zmianę za kółkiem.  Mimo tego, godzinka snu w hotelu weszła idealnie przed lekkim lunchem i pierwszym wypadem na rower. Monte Genevre to przełęcz niedaleko naszego hotelu. Fenomenalne agrafki w stronę Briancon zjechane bardzo szybko, dały pierwsze smaki i widoki tego dnia.  Col de I’Echelle, jest znacznie fajniejsze do podjazdu od strony Les Arnauds, czyli dokładnie odwrotnie jak jedziemy dzisiaj. Będzie okazja pokonać tą trasę w kierunku odwrotnym z dwoma agrafkowymi podjazdami, ale o tym później.

Col du Granon, Col du Lautaret, Col du Galibier

Czas na konkret.  Pierwsza z przełęczy ma za sobą bogatą a czasem dramatyczną historię TDF o której przeczytałem w książce Richada Moore pt. „Tour de France”, a smaku dziś dodaje świadomość, że znajdzie się ona też na trasie wyścigu w sezonie 2022.  Od Briancon na szczyt Granon jest 16 kilometrów o średnim nachyleniu 7%, ale ostatnie 11 z nich to jazda bez trzymanki.  Aż do samego szczytu trzyma 9-10, a nawet 11%. To jedna z niewielu przełęczy, gdzie wzniesienie ani na chwilę nie odpuszcza, prawdziwy challenge dla głowy i łydy.

Lautaret i Galibier od Briancon to zupełnie inne podjazdy niż z doliny Maurienne, przez Col du Telegraphe, skąd jechaliśmy za pierwszym razem rok temu.  Niektórzy mieli okazję już widzieć pomnik Henriego Desrange’a inicjatora powstania wyścigu Tour de France. Teraz przed zdobyciem Galibier, można było spokojnie wypić kawę i zjeść ciastko przed niespełna 8,5 km podjazdem.

Col d’Izoard, Col de Angel – dzień sądu

W zamyśle to najdłuższy i najobszerniejszy w przewyższenia dzień. Przed nami ok 150 km trasy i blisko 4 km pionu, jeśli dobrze wybrać opcję jazdy, a obie przełęcze do też kawał spuścizny Tour-u. Po zatruciu żołądkowym dzień wcześniej mogę sobie tylko życzyć: nie daj się!

Przełęcz Izoard od Briancon to 19 km podjazdu o średnim nachyleniu 6%, ale druga połówka tej „hopy” trzyma 7-8%. Na przełęcz docieram niemal ostatni, zieleniejąc i pocąc się z wysiłku po zatruciu. Nogi palą, siły w trzewiach brak i choć na fotkach jest moc, to ja mam już serdecznie dość a to dopiero początek wycieczki. Wspinaczkę jak się okaże, na jeden z najpiękniejszych podjazdów malowniczą doliną i masywem alpejskim pod Col de Angel zaczynam jako ostatni w stawce. W oczach jest rezygnacja, bo przede mną 21 kilometrów podjazdu wijącego się na wysokość 2744 m.

Wspinaczka na alpejskie przełęcze ma to do siebie, że co kilometr jest oznakowanie, ile jeszcze zostało do szczytu. Wtedy też jest czas, żeby ze sobą poważnie porozmawiać. To chyba najfajniejsze w tej całej imprezie, że pokonujesz własne słabości.

O 17:15 docieram na szczyt „Anielki” razem z Michałem Toborkiem z naszej grupy, a miałem już dawno zrezygnować i zawrócić.  Tego dnia, jeszcze nie raz wspieraliśmy siebie nawzajem, aby przeżyć w drodze powrotnej.  Dzięki imienniku!  Wszystkie Michały to fajne chłopaki.  Kolację trzeba było przesunąć, potem usnęliśmy w setną sekundy.

Nowy dzień, nowa jakość: Pre de Madame Carle

Po problemach gastrycznych ani śladu, słonko grzeje. Żyć nie umierać. Kierunek Briancon i na południe. To lżejszy dzień, wszak wczoraj było grubo. Do zdobycia Pre de Madame Carle, czyli szczyt pośród szczytów. Wzniesienie znajduje się na wysokości 1874 m między strzelistymi koronami alpejskich szczytów, dostępnych chyba tylko piechurom. Bardzo przyjemne falowanie 2-4%, aby przed końcem wyostrzyć się na 10% i trzymać tak przez 2,5 kilometra. Odpoczęliśmy.

Rest Day. W końcu leje, i każdy na to czekał

Jak na prawdziwej etapówce, musi być dzień odpoczynku. Mamy idealne zgranie z pogodą, bo akurat dziś leje. Dzień spędzamy jedząc pizzę, jedząc pizzę i jedząc pizzę. Ładowanie akumulatorów na całego. Limit deszczu się wyczerpał.

Dzień na opak

Poza tym, że dziś jest zimno i jedziemy dziś odwrotnie jak pierwszego dnia, mamy okazję również na trochę eksploracji ciekawych miejsc.

Wioska Laval to niesamowity widok. Wygląda trochę jak kamienny, dawno opuszczony Hobbiton z książki J.R.R Tolkiena. Widok zaiste warty zobaczenia, bo zdjęcia nie oddają mrocznego klimatu tego miejsca. Poza tym wspomniane wcześniej Col de I’Echelle i Monte Genevre od drugiej strony to rasowe, agrafkowe podjazdy i zupełnie inna jakość niż pierwszego dnia.

Nie samym chlebem…

Włochy zaskoczyły nas kulinarnie.  Co wieczór stołujemy się knajpce niedaleko naszego hotelu. Właściciel, chcąc abyśmy czuli się jak w domu serwuje nam: gołąbki, sałatkę jarzynową, schabowe i inne przysmaki kuchni polskiej. W pewnym momencie czekałem już chyba tylko na „zimne nogi”. Pełne zaskoczenie, bo naprawdę miałem ochotę na rasową kuchnię włoską. Jednak trzeba docenić fakt, że restaurator odrobił lekcje. Wiedząc, że będzie miał przez tydzień grupę z polski i po prostu założył, że jednak „home sweet home”. Trochę mi to przypomina odwrotną sytuację podczas rodzinnej wycieczki w Wenecji, gdy obywatele pewnego kraju mając wkoło do dyspozycji pyszne mule i krewetki rzucali się na bary Burger King-a.

Finał. Col du Vars, Cime de la Bonette

O tym, że prawie umarłem na „Anielce” już nie pamiętam, za to pamiętam co pomyślałem, gdy bez rozgrzewki zacząłem podjazd pod Col du Vars: To będzie piękny dzień. I taki był. Pierwsze 20 km, to widokowy podjazd pod przełęcz Vars, który wjechałem niemalże jedną nogą. Cieszył fakt, że można było jechać szybciej, jednak powstrzymałem emocje i podziwiałem piękno otaczającej przyrody. 

Deser wycieczki to Cime de la Bonette, jedna z najwyżej położonych asfaltowych dróg w Alpach wijąca się na wysokość 2802 m. Podjazd od Jausiers, to 23 kilometry, gdzie mamy średnio 7-8%.

Zawsze urzeka mnie moment, gdy zanika roślinność a krajobraz robi się dziki, księżycowy, kamienny. To wspaniała chwila i zapewne każdy kto znajduje się na wysokościach zna ten niepowtarzalny wylew endorfin powodujący różne reakcje organizmu od euforii do płaczu włącznie. Po to tutaj przyjeżdżam, to jest niepowtarzalne.

Nieskończoność

  • Smaki są… i to jeszcze większe.
  • Im dalej w las, tym więcej drzew.
  • Apetyt rośnie w miarę jedzenia.

To właśnie się dzieje, kiedy zaczynasz eksplorować prawdziwe góry na rowerze. Mam świadomość, ile jeszcze przede mną, bo bogactwo alpejskich tras jest gigantyczne. Inaczej też ogląda się zmagania Tour de France, gdy liznęło się trochę tych samych fragmentów tras co najlepsi.  

Kolejny raz, Bike RS z Krakowa, wraz z fajnym towarzystwem chłopaków z JKK Jędrzejów, zafundował mi niezapomniane wakacje, na które chce się ciągle wracać. Już czekam, Bon Voyage!!

Komentowanie jest wyłączone.