Korona Gór Polski dla fanów górskich wypraw to wyzwanie obowiązkowe. Tak jak każdy biegacz myśli, żeby choć raz w życiu pokonać maraton, tak miłośnik gór chce stawić czoła najwyższym szczytom polskich pasm górskich. Zadanie jest oczywiście dla wytrwałych, a wielu z nich taki cel realizuje latami. Dla mnie to również miał być taki maraton po najwyższych szczytach, ale wyszedł z tego sprint…na długim dystansie.
Dwadzieścia osiem szczytów usytuowanych w różnych pasmach górskich. Pewnie większość z Was będzie się zastanawiać skąd u mnie wziął się pomysł na zrobienie takiego wyzwania? Uwielbiam góry. Chyba wystarczający powód? Jako krakuska zapuszczam się głównie w rejon małopolski, bo po co dalej, skoro tu mamy tyle możliwości. Uznałam jednak, że wyjątkowy rok 2020 to ten, w którym warto zobaczyć coś innego. Jak się później okazało w terenie, wiele osób wpadło na podobny pomysł, ale ja byłam pierwsza! Plan zakończenia koniec 2021r. Tak, taki właśnie był plan. Ale osoby, które mnie znają wiedzą, że jestem zawzięta i zmotywowana, a jak już sobie coś wbiję do łba, to nie ma na mnie mocnych. Zatem czas zakończenia skrócił się raptem o rok. Cała ja!
Rozgrzewka
Pierwszy szczyt zdobywam 27 maja 2020. Czułam się jakby to była wyprawa na Everest, tymczasem to tylko Lubomir – najbliższy ze wszystkich szczytów. Pogoda jak na koniec maja nie rozpieszcza, a najgorsze, że wciąż pada. Po pracy wsiadam do auta i ruszam do Lipnika, skąd ruszam w górę. Chyba nie muszę dodawać, że jako miłośniczka aktywności fizycznej ogarnęłam większość szczytów biegowo? Lubomir to niewielki szczyt o wysokości 904 m, ale jest co cisnąć pod górę. Widoków nie ma tam praktycznie żadnych, chyba że na obserwatorium, które znajduje się nieopodal stąd też szybko zawijam w dół.
Kilka dni później, deszczowa chmura wyciska z siebie siódme poty, a ja w trasie na Mogielicę. W drodze na szczyt uprzedził mnie traktor. Pozostawił on po sobie na tyle głębokie wspomnienie, że brodząc w błocie, czuje się jak podczas biegu na orientację.
Chodząc po krzakach szukam B-line, ale w końcu docieram na górę, gdzie spotykam 15 osobowa grupę wędrowników uzbrojonych w peleryny. Na wieżę widokową nawet nie wychodzę, bo i po co, skoro widoczność zerowa. Szybka focia i spadam z nadzieją, że zdobywanie kolejnych części korony będzie miała więcej wspólnego z przyjemnością.
Uwaga! Będzie romantycznie
5 czerwca na zachód słońca ruszamy na Turbacz, tym razem w babskim gronie. Zapowiadają opady deszczu na wieczór, ale może przejdzie bokiem? Na szczycie zauważamy, jak nadciągają czarne cumulonimbusy, więc w tył zwrot i uciekamy czym prędzej w dół. Na Czole Turbacza już mocno pada, strach przed grzmotami pędzi nas czym prędzej do lasu z nadzieją, że tam będzie bezpieczniej, choć czuję, że to odpowiednik schowania głowy pod kołdrę. Do samochodu docieramy już w nocy.
Kilka godzin snu i o 1AM pobudka! Tym razem z chłopakami (hardymi) jadę na wschód słońca, który jesteśmy pewni oglądać z kolejnego z listy szczytu: Babiej Góry. O 3:00 dojeżdżamy do Przełęczy Krowiarek. Bezchmurne, piękne, gwieździste niebo. Dzielę się swoją radością, że w końcu będą widoki na tej Diabelskiej górze. I wiecie co? Nie było! Pniemy się do góry, jak zwykle tempo mocne, a wraz ze wzrostem wysokości spadają moje morale. Wieje coraz mocniej, pojawia się więcej chmur, mgła a na szczycie ludzie chowają się za czym tylko się da. Dzięki wczesnej porze i my znajdujemy swojej schronienie za jednym z kamieni, ale wiemy, że czas nie gra na nasza korzyść. Wiem, że to ja pierwsza muszę opuścić tę wątpliwą strefę komfortu, robię to mało wyraźne zdjęcie, którego żadna instagramerka nie byłaby w stanie poprawić i ruszamy w stronę Żywieckich Rozstai.
Wchodząc w kosodrzewinę poprawia się widoczność i nawet słońce zaczyna oświetlać okolicę. Docierając do Markowych okazuje się, że z szarlotki nici, ponieważ obsługa bufetu jeszcze śpi. Zostaje nam tylko szybka kanapka i wracamy w stronę auta.
Pomału się wkręcam
Nadchodzi kolejny weekend i w końcu słońce na horyzoncie! Ruszam w okolice, które bardzo lubię. Szkoda tylko, że na pokonanie tak niewielkiego dojazdowego odcinka trzeba poświęcić aż tak dużo czasu. W tym dniu ogarniam dwa szczyty. Skrzyczne, na które mam wrażenie podejście jest hardcorowe z każdej możliwej strony (nawet zimą na wyciągu) i nie tak spopularyzowany i zdecydowanie mniej wymagający Czupel. Przy okazji robię sobie postój przy klimatycznym schronisku na Magurce, a następnie zbiegam do auta, gdzie ładuje w siebie pół litra zimnego cukru w postaci płynnej. To był nie lada wyczyn. Trochę się zmęczyłam.
Kolejny weekend kolejne wyzwanie. To już weszło mi w krew! Wyruszam z nadzieją, że uda mi się zdobyć kolejne dwa szczyty Radziejowa i Wysoka, ale pogoda po raz kolejny robi mi sprawdzian z charakteru. Z Wąwozu Homole ruszam na Wysoką, ludzi na szlaku brak, tylko Baca zagania stado owieczek. Pomimo kiepskiej pogody odczuwam pełną satysfakcję i cieszę się chwilą. Dobiegam na górę, ale widoki są podobne do tych, które widziałam na kilku innych wcześniej zdobytych. Gdzie Tatry ja się pytam? Wiem, że tam są i mogę je palcem malować! Uwieczniam swoje osiągnięcie na zdjęciu i zmykam drogą dobrze mi znaną z maratonu w Szczawnicy.
Błota na trasie było tyle, że moje trialowe Najki nie dają rady. Przedzieram się bokiem choć i tak dobrze wiem, że błotnego SPA dziś nie uniknę. Dobiegam w końcu do Przełęczy Rozdziela i szybka decyzja Radziejowa czy dom? Chyba dzisiaj już mam dość deszczu. Charakter jest, ale można nad nim jeszcze trochę popracować – kierunek dom!
Zbiegam po podmokłych łąkach, gdzie również moje buty dają za wygraną. Wpadam w poślizg a wywrotka nadaje się do Pinbikeowego FridayFails, tylko edycji bez rowerów. Mokre spodnie, kurtka, plecak a trochę niżej trzech świadków tej spektakularnej gleby. Na twarzach rysuje się im lekki uśmiech i wiem, że nie zostawili tego bez komentarza. Dobiegam do rzeczki, w której biorę szybką kąpiel. Nie przypuszczałam, że doświadczenie z zimowego morsowania przyda mi się w okresie bliskim lata. Ta trasa kosztowała mnie trochę zdrowia. Jestem zmęczona, ale wiem, że po kilku dniach odpoczynku pozostaną tylko dobre wspomnienia.
Północne góry
Po ostatnich emocjach wciąż mnie trzyma. Mam jednak na taką okoliczność asa w rękawie – Województwo świętokrzyskie. Niemalże środek Polski średnio pasuje do głośnego hasła Korony Gór Polski, ale jak trzeba to trzeba. Korzystam z tego, że około 40km od obranego przeze mnie szczytu odbywają się zawody rowerowe, więc jak to mówią: wilk syty i owca pełna. Tym razem ruszamy nietypowo, bo z rowerem, ale spokojnie…to nie mój. Po pozbyciu się z samochodu wszystkich balastów, dojeżdżam na punkt widokowy. Swoją niewiedzę konfrontuję z mapą, ponieważ na Łysicę nie ma zbyt wielu szlaków, a ja nie chcę biec tym, którym zmierzają tłumy!
Przedzieram się na dziko jakąś nieoznakowaną ścieżką. Nagle ku zdziwieniu, moim oczom ukazują się dwie drogi. Nie przypuszczałam, że dzisiaj stanę przed życiowym dylematem: Prosto czy w lewo? Mapsy niestety nie grają ze mną do tej samej bramki i jak to na północy, przydałoby się koło ratunkowe. Penetrując leśną gęstwinę, słyszę nagle łamanie gałęzi, upss…chyba nie jestem sama. Trzeba wyostrzyć swoje receptory jak już się samemu biega poza szlakami. Wyobraźnia namalowała mi już dzika, ale na szczęście to tylko jakiś pan wygląda zza drzewa. Chcąc rozładować niezręczne dla obu stron spotkanie postanawiam zapytać, którą drogą dotrę na Łysice, ale mój rozmówca nie bardzo wie o czym mówię i sprawia dzikie wrażenie.
Czy zna pan Agatę
Nie poddaje się i pytam o drugi wierzchołek: Agatę. W końcu udaje mi się ustalić, że biegnąc w lewo dotrę do celu. Nie chcąc już bardziej oswajać się z nieznajomym, uciekam co sił w nogach i pnę się ku górze. Droga na szczyt jest dość przyjemna i bez dużych różnic wzniesień. Dobiegam na główną ścieżkę, na której po raz kolejny walczę na rozstaju dróg. Niezmierzona inteligencja mojego smartphone pokazuje, że Agata jest blisko. Zapominając o niedawnych przygodach za szlakiem przedzieram się przez krzaki by ujrzeć gruzowisko tzn. Agatę.
Tony kamieni i nic więcej, ale pocieszam się: widoki lepsze niż na Babiej Górze. W tył zwrot i biegnę na niedaleką już Łysicę. Przy znaku odbywa się oczywiście sesja zdjęciowa! Jakieś turystki wybierają, który uśmiech ładniejszy i czy MK na torebce wyszło wystarczająco ostre. No nie do wiary, czuję się trochę jak na spacerze po polach rzepaku. W końcu po 5 minutach i ja mogę trochę powydziwiać przed telefonem. Widoków z góry jak na lekarstwo. Jedynie mała ławeczka i skrawek okienka na pobliskie okolice. Zawijam do bazy. Na dzisiaj robota wykonana. Gdyby nie to, że ludzi na szlaku bardzo dużo, to ta góra zdecydowanie nadaje się to lajtowego biegania.
CDN…