Pamiętniki z wakacji. Alzacja

Widziałem już w swoim życiu kilka ciekawych miejsc w Europie. Widziałem wyższe góry, cieplejsze miejsca, krajobrazy powalające na kolana, ale to do Alzacji chciałbym wracać co rok. Czy znalazłem swoje miejsce na ziemi…?

Od początku przygody

Tysiąc kilometrów samymi autostradami, od Krakowa aż po miejsce docelowe…bułka z masłem i nadzieja, że nie zasnę za kierownicą. Całe szczęście nasza narodowa rafineria zadbała o podwyższone ciśnienie. Nowoczesna mieszanka paliwa z 20 procentową domieszką wody, której nasz samochód nie tolerował….co za złom! Po kilkunastu godzinach naprawy ruszamy dalej i teraz już jestem pewny, że nie zasnę. Kilkadziesiąt godzin i jesteśmy na miejscu! Colmar, najładniejsza miejscowość jaką znalazłem na googlarce i chciałbym powiedzieć, że jest pięknie, ale padamy na pysk – jutro też jest dzień.

Na rower

Nic tak nie poprawia nastroju i rozładowuje złych emocji jak rower. Przy okazji można szybko i dużo pozwiedzać, bez konieczności martwienia się o miejsce postojowe a zatrzymać się można dosłownie wszędzie. Zanim jednak wystartowaliśmy okazało się, że i tym razem czegoś zapomniałem. W domu 40 koszulek rowerowych, ale na wyjazd zapomniałem choćby jednej. Szybko wspólnie ustaliliśmy, że to wina żony i pierwszy dzień przymusowo…w ciepłej bluzie. Całe szczęście temperatura sprzyjała.

Osobiście nie widziałem bardziej przyjaznego rowerzystom miejsca w Europie. Kursowaliśmy od miasteczka do miasteczka, każde piękne z niepowtarzającym klimatem rodem z bajki o czerwonym kapturku. Architektura w miasteczkach bardzo podobna, jednak każde z odwiedzanych przez nas miejsc potrafiło nas zaskoczyć czymś nowym. Klimat podbijały pobliskie zbocza porośnięte winoroślami. Szybko się okazało, że ścieżki w okolicach winnic to jedna wielka trasa rowerowa słynna na cały świat (Alsace Vineyard) i licząca jakieś 150km. Wszystko można pokonać wąskimi asfaltami, no idealnymi na rower. Takim sposobem zrobiliśmy nie wiedząc kiedy grube kilometry, ale postoje na zwiedzanie zniwelowały zmęczenie dystansem.

Szlak został poprowadzony tak, żeby nie ominąć najbardziej ciekawych miejscowości. Zbaczając ze szlaku pozostałe i mniej znane miasteczka też potrafią mile zaskoczyć.

Grand Ballon

Kolejny dzień zapowiadał się bardziej epicko, bo przecież jedziemy na słynną górę. Grand Ballon widział już nie raz kolarzy podczas Tour de France, my też chcieliśmy zaliczyć ten słynny Alzacki podjazd. Wogezy nie są wybitnie wysokimi górami. Zaplanowany podjazd to najwyższy szczyt całego masywu a liczy raptem 1424 m n.p.m. (przełęcz 1325 m n.p.m.) Na starcie trochę pobłądziliśmy i zrobiliśmy nieco niepotrzebnego pionu. Szybko wspólnie uznaliśmy, że to oczywiście moja wina i z rozgrzanymi łydkami ruszyliśmy na podbój najwyższego szczytu.

Ze względu na nasza bazę wypadową podjazd zaatakowaliśmy od Soltz-Haut-Rhin, czyli kolejnej miejscowości, którą nie sposób prawidłowo przeczytać i co za tym idzie zapamiętać, że się tam było. Dość długi odcinek do drogi D431 to zdecydowanie najlepsza część wycieczki. Wąskie asfalty w dużej części w lesie i przejazdy przez pola pełne krów dopingujących swoimi dzwonkami podczas trudów wspinaczki. To takie klimaty, których nie sposób doświadczyć wyjeżdżając pod górę samochodem. Jak zwiedzać to wszystkimi zmysłami!

Po dojeździe do D431 zaczął się mniej przyjazny rowerzystom odcinek z szerokim asfaltem, na którym spokojnie można zmieścić po dwa pasy w jedną stronę. Niesmak rekompensowały na pewno dużo ładniejsze widoki niż w pierwszej części góry. Można powiedzieć, że przy dobrej widoczności widać zabudowania Berlina…płasko po horyzont! Nie przez przypadek właśnie w tych rejonach powstała słynna linia Maginota mająca chronić Francję przed atakiem ze wschodu.

Wracajmy…

W końcu dojechaliśmy do mety – czyli na szczyt, na którym nie za wiele było widać ponieważ chmury tego dnia były na tyle złośliwe, że postanowiły się obniżyć poniżej 1400m. Szybka focia, rekonesans i trzeba wracać.

Powrót oczywiście w większości z góry, ale odcinki przy winiarniach już nie były tak łagodne dla naszych zmęczonych nóg. Trzeba było pedałować choć całe szczęście nie było na trasie już większych podjazdów. Licznik zwariował i w Colmar pokazał jakieś 130 km trasy. Sporo jak na moje szosowe Conti RaceKing i sporo też jak na szosówkę żony. Wspólnie ustaliliśmy, że to moja wina i mogliśmy już spokojnie myśleć o pysznościach regeneracyjnych, których w Alzacji jest prawdziwa klęska urodzaju.

Co byś zjadła jakbyś była w Alsace? Takim pytaniem terroryzowałem żonę przez dobry rok, dopóki nie wymyśliłem innego „dokuczacza”. To jednak też oddaje bogactwo regionalnej kuchni, ponieważ za każdym razem mieliśmy spory problem z wyborem tylko jednej potrawy. Alzacja nas oczarowała i nie mówię tutaj już tylko o rowerze. Miasteczka, jedzenie, historia, kult bocianów…można by spędzić tam miesięczne wakacje i nie przewiduję nudy w żaden z trzydziestu dni. Warto się tam wybrać w ciepłym okresie, ponieważ zielone zbocza pierwszych poważnych gór jadąc na zachód Europy – Wogezów, porośniętych zielonymi krzakami sprawia niesamowicie pozytywne wrażenie. To zdecydowanie dobre miejsce na ziemi!

Komentowanie jest wyłączone.