Pamiętniki z wakacji. Lauterbrunnen

Szwajcaria kojarzy się z wielkimi górami, do pokonania których potrzeba stalowych mięśni i olimpijskiej kondycji. Okazuje się, że poza górami, z których ten kraj słynie ma on również do zaoferowania wiele słynnych miejsc, do których nie sposób się wybrać inaczej jak na rowerze.

Plan

Bazą wypadową było miasto Thun usytuowane nad jeziorem o takiej samej nazwie. Nie mamy jednak cienia wątpliwości co było pierwsze- jezioro czy miasto? Tym razem plan nie był nazbyt ambitny, ale miał zagwarantować niezapomniane widoki. Trasa w większości plaska…jak to w Szwajcarii z lekkim podjazdem w samej końcówce. Jak pokazuje Googlarka, różnica wzniesień to niecałe 400m przy blisko 40km w jedną stronę. Bułka z masłem!

Jazda

Południowa część jeziora Thun jest zdecydowanie bardziej bike friendly w stosunku do swojej północnej odpowiedniczki. Tutaj mamy całą infrastrukturę rowerową i w 90% jedziemy właśnie ścieżkami rowerowymi. Jeśli w jakiejś części jej brakuje, to przejazd i tak jest bardzo bezpieczny, nawet pomimo sporego ruchu samochodowego. Jeśli ktoś zechciałby jednak przejechać częścią północną, musi się liczyć z wąskimi krętymi odcinkami, ponieważ droga dość mocno miejscami przylega do gór.

Pierwszy przystanek to Interlaken. Szybkie zwiedzanie z perspektywy siodła i po minięciu tysięcy azjatyckich turystów już wiemy…tutaj nic nie ma. Możemy jechać dalej.

Teoretycznie od Interlakten zaczyna się podjazd, ale ciężko tak nazwać 11km odcinek, na którym mamy do zrobienia 300m. Tak czy inaczej droga lekko pięła się w górę a droga niestety straciła część rowerową. Niezbyt szeroka ulica i dość duży ruch-klasyczne polskie piekiełko.

Koniec świata

Lauterbrunnen to taki regionalny koniec świata. Z reszta w Szwajcarii mamy całą masę miejscowości, z których jedyną drogą powrotu jest ta, którą tam przyjechaliśmy. Miejscowość znana jest z gigantycznych wodospadów, które swoje źródło mają gdzieś w skałach i ze sporej wysokości woda spada wgłęb doliny, racząc nas przy okazji niezapomnianymi widokami.

Niezbyt wymordowani dojechaliśmy do celu. Szybko się okazało, że rower stanowi tu wartość nie do przecenienia. Miejscowy parking to dla większości zwiedzających początek długiej wędrówki wgłęb doliny. Tutaj muszą zostawić swoje konie mechaniczne i resztę trasy zwiedzać pieszo. My poruszaliśmy się znacznie szybciej, pomimo tego, że chcieliśmy jechać najwolniej jak tylko się da. Szwajcarska trawa faktycznie jest taka zielona a w kontraście z niezbyt odległymi skałami, robi niesamowite wrażenie. Przejazd przez dolinę to prawdziwa uczta dla zmysłów i do dziś nie wiem jakim sposobem nie wjechaliśmy do przydrożnego rowu, bo nasza uwaga była skoncentrowana na wszystkim, ale nie na drodze.

Koniec doliny to zarówno początek drogi bardziej gravelowej. Korzystając z okazji, że mój rower to taki szosowy-góral musiałem spróbować swoich sił. Szybko okazało się, że przełożeń braknie i po kilku kilometrach musiałem odpuścić.

Wiem, że zdjęcia nie oddadzą tego co zobaczyliśmy, zwłaszcza że większość wykonana jest pod słońce. Niestety w drugą stronę nie było aż tak spektakularnych widoków. Mam jednak nadzieję, że nasza przygoda będzie zachętą dla tych, którzy planują spędzić swoje wakacje gdzieś w okolicy.

Komentowanie jest wyłączone.